top of page

„Wierzyłam w jej wszechmoc, przez co nie czułam strachu przed śmiercią, bo byłam przekonana, że mama mnie ochroni” - wywiad z okazji rocznicy Powstania warszawskiego

Patrycja Pycek

1 sie 2024

Rozmowa z panią Elżbietą Pajączkowską-Wiszniewską - kobietą, która jako mała dziewczynka mieszkała w Warszawie w czasie okupacji i Powstania warszawskiego.


W jakiej części Warszawy mieszkała pani z rodziną w tym czasie?

Mieszkałam z rodzicami w Śródmieściu, w takim miejscu, gdzie Niemcy bezpośrednio nigdy nie dotarli, w kamienicy przy ulicy Siennej 69.

Na czym polegał pani udział w powstaniu?

Byłam wtedy 11 letnią dziewczynką, więc ciężko tu mówić o walce, ale oczywiście myślałam o tym. Entuzjazm wśród moich rówieśników był tak duży, że wymyślaliśmy sobie pseudonimy. Ja na przykład miałam być „Sarną”. Oczywiście pozostawało to tylko w sferach naszych dziecięcych fantazji.
Niemniej jednak zdarzyło się tak, że miałam okazję zaangażować się w działalność powstańczą, nie tyle w walce, co w pomoc działalności Armii Krajowej. Mieszkała z nami moja ciotka, której mąż był kwatermistrzem komendy AK mieszczącej się przy ulicy Sienkiewicza. Zajmował się on zaopatrywaniem walczących żołnierzy w żywność. Z produktów, które dostarczał nam wujek, ciotka gotowała zupy dla nas i powstańców. Naszym zadaniem było dostarczanie posiłków z ulicy Siennej na Sienkiewicza, co nie było proste ze względu na nieustanne ataki ze strony okupanta. Droga, z pozoru nie tak długa, była dosyć trudna do pokonania, ponieważ trzeba było często pokonywać ją schodząc do piwnic budynków, aby uniknąć ostrzałów.

Pamięta pani dzień, w którym wybuchło powstanie? Co robiła pani przed godziną 17 dnia 1 sierpnia?

Tak, pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Mój ojciec zdecydował, że idziemy na spacer na plac Starynkiewicza, od którego dzieliło nas około 10 minut spaceru z ulicy Siennej, gdzie mieszkaliśmy. Byłam ubrana już w ładny płaszczyk i gotowa do wyjścia, lecz nawet nie zdążyliśmy wyjść z domu, a ludzie na ulicy zaczęli krzyczeć: „Powstańcy! Powstańcy!” i zobaczyliśmy przez okno biegnących chłopców z czerwono-białymi opaskami na ramionach. To była właśnie godzina 17. Jak można się domyślić, na spacer tego dnia już nie wyszliśmy.

Pomimo czasu, jaki dzieli nas od powstania, nadal żywa jest dyskusja na temat jego słuszności. Jaki jest pani stosunek w tej sprawie?

Myślę, że było to nieuniknione. Ludzie musieli dać upust swojej woli walki i iść naprzeciw nieszczęściu. Polacy nie chcieli być wyłapywani jak zwierzęta. Codzienne rozstrzeliwania i łapanki były tak uciążliwe dla warszawiaków, że nie dało się uniknąć powstania. Nawet gdy jako dziecko dowiedziałam się o upadku powstania i podpisaniu kapitulacji, przeżyłam straszny żal i gorycz.

Czyli była pani bardzo świadoma?

O ile dziecko może być świadome. Sama nie raz znalazłam się z moją mamą w łapance i cudem uniknęłam śmierci. Dzieci często nie czują strachu. Opowiem historię, jak nosiłam z moją ciocią jedzenie i w komendzie na ul. Sienkiewicza była odprawa żołnierzy do jakiejś akcji. Tego dnia znalazł się tam chłopiec, który cudem uciekł z rzezi na Woli, gdzie Niemcy prowadzili masowy pogrom ludności przez rozstrzelanie na ulicach lub wrzucanie granatów do piwnic. Wspomniany chłopiec uniknął takiej właśnie śmierci dzięki swojej matce, która własnym ciałem osłoniła go przed wybuchem poświęcając swoje życie. Dziecko po wydostaniu się z budynku zameldowało się na komendzie i opowiedziało o zaistniałej sytuacji, która stała się wówczas sensacją.

Opowie pani coś więcej o łapance, w której znalazła się pani mama? W jaki sposób udało jej się przeżyć?

Była to łapanka, której ofiary były wywożone na palmiry, gdzie masowo rozstrzeliwano. Tylko dzięki przypadkowi i szczęściu mamie udało się wydostać. Handlowała wtedy na Kercelaku (nieistniejący już plac targowy na Woli), gdzie tamtego dnia właśnie miała miejsce obława. Niemcy stali i segregowali  ludzi krzycząc: „Links! Rechts!” (prawo! lewo!). Mama dostała rozkaz, aby iść w prawo, lecz intuicyjnie skręciła w lewo, gdzie szli ludzie uwolnieni. Jak się okazało ci którzy poszli w prawo, już nigdy nie wrócili.
To tylko jedna z wielu sytuacji, które miały miejsce wielokrotnie w trakcie powstania. Moja mama opracowała metodę na szybką ucieczkę na wypadek kolejnej łapanki; towary, którymi handlowała, rozkładała na chuście, aby w przypadku zagrożenia wszystko szybko zabrać i uciec trzymając mnie jednocześnie za rękę.

W jaki sposób ukrywała się pani z rodziną przed atakami?

Kamienica w której mieszkałam była sześciopiętrowa i dookoła niej były dwa place. Na jednym z nich znajdował się tartak, a na drugim, był skład żelastwa. Mój ojciec wymyślił, że wykopie tam głęboką dziurę w ziemi (coś w rodzaju ziemianki) i przykryje ją sztabami żelaza, a następnie zasypie ziemią. Konstrukcja miała pełnić funkcję schronu na wypadek ataku bombowego. Przy chowaniu się w piwnicy sześciopiętrowego budynku czekałaby nas pewna śmierć pod gruzami w razie silnego wybuchu. Mój ojciec obserwował więc cały czas sytuację i patrzył skąd wymierzany jest atak. Jeśli była to tak zwana krowa, to uciekaliśmy do piwnicy, gdy pikowały nad nami samoloty, to uciekaliśmy do wspomnianego schronu. 

Czy pani kamienica przetrwała?

Duża część oficyny została zburzona i to był dla mnie wielki dramat. Ludzie zostali zasypani i uwięzieni pod gruzami. Część z nich na pewno jeszcze żyła, o czym świadczyło wołanie o pomoc. Ratownicy próbowali ich uwolnić, ale ruiny tak się piętrzyły, że wszystko osuwało się jeszcze bardziej. Niemcy widząc akcje ratunkowe z jeszcze większym natężeniem dokonywali ostrzałów z powietrza, więc po czasie zaprzestano wydobywania ofiar. Po kilku dniach w ruinach zapadła cisza i pozostał jedynie okropny zapach rozkładających się zwłok. Strasznie to przeżywałam i nie mogłam zrozumieć dlaczego nikt tych ludzi nie uratował. Było to dla mnie jedno z bardziej traumatycznych doświadczeń.

Jakie jeszcze wydarzenia zapadły pani w pamięci?

Ulica Sienna, na której mieszkałam, była ulicą graniczną między stroną polską a małym gettem, gdzie w okolicy, na ul. Śliskiej znajdował się żydowski szpital dziecięcy, który przez panujące jeszcze przed wybuchem powstania realia, był tak naprawdę umieralnią. Od strony Siennej stał budynek, gdzie trzymano ciała zmarłych dzieci i codziennie w drodze do szkoły widziałam jak zwłoki wrzucano na wózek i wywożono. Przez miejsce zamieszkania zlokalizowane w pobliżu getta często na własne oczy widywałam wiele ludzkich tragedii; żebrzące dzieci, ludzi umierających z głodu. W pamięć zapadł mi także obraz kobiety, która rzuciła się z dzieckiem z czwartego piętra.

Wszyscy pani bliscy przeżyli czas powstania?

Tak się składa, że spośród moich krewnych przeżyli wszyscy ci, którzy mieszkali na ul. Siennej. Natomiast na Woli zginął mój dziadek, którego zastrzelono na ul. Chłodnej na oczach jego córki. Sama otarłam się o śmierć, gdy w piwnicy, około 20 metrów od nas, wpadł wielki pocisk z tak zwanej Grubej Berty, który jednak nie wybuchł. Gdyby wybuchł, to nie rozmawiałybyśmy. Po tym zajściu rozbrojono pocisk i z pozyskanego dynamitu stworzono granaty powstańcze zwane „Filipinkami”.

Jak wyglądały pani losy po powstaniu?

8 października opuściliśmy Warszawę, a 9 Niemcy załadowali nas do wagonów bydlęcych i robiliśmy wszystko, aby nas nie rozdzielono. Byliśmy razem: Ja, moja młodsza siostra, rodzice i wujek. Ojciec celowo obwiązał sobie nogę bandażem, wysmarował twarz czymś czarnym, garbił się, przez co wyglądał jak sto nieszczęść, ale zrobił to po to, aby nie odłączyli go od reszty rodziny, deportując najprawdopodobniej do Oflagu. Nie mogłam znieść tego, że upokarza się tak przed Niemcami, bo nie rozumiałam sytuacji. Jechaliśmy tak przez kilka dni. Moja mama powtarzała: „Musimy uciekać. Dopóki jesteśmy w Polsce uciekamy na wszelkie sposoby”. Mieliśmy szczęście, bo jechaliśmy wagonem bez dachu.
Pewnego ranka, gdy pociąg lekko zwolnił, padło hasło „Uciekamy!”. Ojciec złapał mnie ledwo rozbudzoną za rękę i spuścił po wysokiej burcie wagonu. Zaczęłam pędzić przez pole kapusty, gdzie położyłam się w oczekiwaniu, aż hałas ucichnie. Po chwili wszyscy się odnaleźliśmy. Okazało się, że były to przedmieścia Kielc. Wiedzieliśmy, że nadal nie jesteśmy w pełni bezpieczni, ponieważ obowiązywał zakaz pomocy warszawiakom. Była czwarta rano i idąc uliczką spotkaliśmy kobietę wychodzącą z nocnikiem do rynsztoka. Gdy dowiedziała się od nas kim jesteśmy, przyjęła nas w swoim domu, lecz powiedziała, że nie możemy dłużej u niej zostać, gdyż Niemcy co jakiś czas przeczesują ten teren. Zaoferowała nam pobyt u swojej siostry mieszkającej w centrum Kielc, dokąd udaliśmy się wspólnie. Później okazało się, że transport, którym jechaliśmy z Warszawy niemal w całości poszedł do gazu.

Co działo się dalej?

Rodzice chcieli udać się do Skierniewic, gdzie mieszkała ciotka Kazalska. Mieszkały u niej trzy rodziny z Warszawy, więc miejsca nie było zbyt wiele. Obiady były skromne, ale bardzo przeze mnie wyczekiwane. Z czasem jednak goszczenie nas stawało się dla ciotki zbyt dużym obciążeniem, więc zgłosiła nas do instytucji pomocowej, która zajmowała się rozmieszczeniem uciekinierów z Warszawy w okolicznych wsiach.
I tak trafiliśmy do wsi Byczki. Przebywaliśmy tam od października do 1 lutego 1945 roku. Już w styczniu było słychać wieści o nadciągającym froncie, więc rodzice postanowili ruszyć do Warszawy w celu ratowania zamurowanego dobytku. Szli pieszo ze Skierniewic około 60 kilometrów mijając czołgi. Mróz sięgał 25 stopni na minusie. Po dwóch dniach wyczerpującej wędrówki w końcu dotarli do celu.
Zastali na miejscu pustynię gruzów, ciemności i smrodu spalonych budynków. Oficyna przy ul. Siennej 69, którą zastali nienaruszoną była całkowicie wypalona od piwnicy aż po strych. Nie mieli szansy na nocleg w domu, którego już nie było. Jedyną szansą na sen dawała im stróżówka mieszcząca się w bramie, zamieszkiwana niegdyś przez zwariowaną nauczycielkę. Został po niej tylko jej trup spalony na łóżku… Rodzice byli tak wycieńczeni, że zasnęli obok na siedząco. Następnego dnia, okazało się, że ktoś zdążył ukraść niemal wszystko, po co udali się do Warszawy. Jedyne, co udało się rodzicom ocalić, to kilka fotografii, garnki żeliwne i dywan. 

Ludzie podczas wojen często starają się stworzyć choćby pozory normalności. Czy podczas powstania udawało się pani rodzinie zachować namiastkę normalnego życia? Jeśli tak, to w jaki sposób?

To wszystko dzięki mojej ukochanej mamie, która nawet w najgorszym piekle dbała, abyśmy nie chodzili głodni i w jak najmniejszym stopniu doświadczali tego, co działo się dookoła. Wierzyłam w jej wszechmoc, przez co nie czułam strachu przed śmiercią, bo byłam przekonana, że mama mnie ochroni.

Rozmawiała Patrycja Pycek

Korekta: Wiktoria Krzesicka

Polformance

  • Instagram
  • Facebook
  • YouTube

©2023 wykonanie Polformance. Stworzono przy pomocy Wix.com

bottom of page